Dzisiejszy dzień zaczął się mgłą żywcem wziętą z amerykańskiego horroru.
Pośród stukotu kijków dało się niemal usłyszeć dźwięk piły łańcuchowej.
Przypomniał mi się fresk z katedry w Mondonedo, przez które przechodziliśmy wczoraj przedstawiający rzeź niewiniątek.
Mgła nie opuszczała nas w zasadzie do godziny 13. Poranek był bardzo zimny (rękawiczki to nie byłby głupi pomysł). Koło południa zrobiło się bardzo ciepło. Kiedy świeci słońce, panuje upał, ale towarzyszy temu niemal lodowaty wiatr (możliwe, że tylko ja odczuwam tą lodowatość). Siedzę więc w słońcu, w polarze i trzęsę się z zimna.
Zaczęły się wreszcie słynne galicyjskie wąwozy. Szlak dzisiaj wiódł niemal w całości właśnie leśnymi wąwozami. Poranna mgła i półmrok nadawały im magiczny i mroczny charakter. Głęboko wgryzają się w ziemię wśród starych, pokrytych mchami i porostami drzew. Można w nich poczuć, że nic się nie zmieniły i od tysiąca lat wiodą pielgrzymów wśród lasów i pastwisk.
Pojawiły się też nie mniej słynne galicyjskie "na-wszystko-srające" muchy. Są wszędzie. To zasługa krów. W niezaprzeczalne dowody ich istnienia można wdepnąć w każdym wąwozie. I wtedy cała magia znika. Zostaje tylko mrok.
Do Vilalba dotarliśmy bardzo szybko, już o 14. Schronisko obok Straży Pożarnej (od razu czuję się bezpieczniej), przypomina nieco betonowy bunkier. Do tego przerost formy nad treścią. W sypialni ciasno, a połowa budynku to pusta przestrzeń. Nowocześnie, ale mało funkcjonalnie.
Samo miasteczko dość małe, ale ładne. Warto zobaczyć wieżę z XV wieku, w której znajduje się obecnie hotel.
Zbliżamy się do Santiago. Na autostradzie, którą mijaliśmy pojawił się znak na Santiago.
Z życia pielgrzyma
Pielgrzym ma zawsze ze sobą zatyczki do uszu. W nocy w albergue robi się jak w tartaku: ludzie chrapią, jęczą, stękają, prychają, kaszlą i kichają, łóźka trzeszczą, skrzypią i chroboczą. Co chwilę ktoś wstaje do toalety i robi tyle hałasu co mała kosiarka do trawy. Nawet zmęczenie tego nie wyciszy. Jedynie w zatyczkach nadzieja.